Cameron Highlands
Przyszła pora na lekko „antypodróżniczy” wpis, żeby nie było, że jest tak pięknie, słodko i tęcza codziennie. Jak przystało na prawdziwych Polaków w końcu trochę ponarzekamy… 😉
Kiedy czyta się relacje blogowe innych podróżników to najczęściej każde miejsce wydaje się „rajem” wartym odwiedzenia. Zdjęcia są starannie wyselekcjonowane, dodatkowo lekko wyostrzone, podkolorowane i pokazują to, co najpiękniejsze. W rzeczywistości widoki mogą być faktycznie nieziemskie, ale cała otoczka męczy na tyle, że trochę odbiera frajdę zwiedzania…
Jednym z takich miejsc były dla nas Cameron Highlands, czyli wzgórza znane głównie z plantacji herbaty i otaczających je tropikalnych lasów. To tutaj Brytyjczycy szukali wytchnienia od upałów na nizinach. My, idąc ich śladami naiwnie myśleliśmy, że odpoczniemy od gwaru wielkich miast na łonie natury. Możliwe, że po prostu źle trafiliśmy, był weekend i dodatkowo początek malezyjskich wakacji, ale to co tam zastaliśmy to masa ludzi, niezbyt urokliwe miasteczko usiane hotelami, korki w mieście/na dojazdach do plantacji i stare szkolne autobusy z wycieczkami, kopcące tak, jakby jeździły na oleju rzepakowym.
Początek zwiedzania był całkiem przyjemny. Rano wyruszyliśmy na trekking po okolicznych wzgórzach, z których roztaczały się widoki – z jednej strony można było podziwiać zielone lasy i plantacje (co uwieczniliśmy na zdjęciu), a z drugiej strony w oczy niestety kuły brzydkie bloki. Gorzej było popołudniu, gdy wypożyczyliśmy skuter, żeby objechać plantacje – najsławniejszą BOH z pięknym tarasem widokowym (+ tłum turystów w bonusie) i drugą, równie urokliwą Cameron Valley. To co przeżyliśmy na motorze było spalinową masakrą. Korek aut ciągnął się przez ok. 12 km, a my przeciskaliśmy się między nimi, robiąc to na pewno mniej sprawnie niż lokalni mieszkańcy. Całość skojarzyła się nam z korkami na Zakopiance, a plantacje z Krupówkami w godzinach szczytu. Mijając atrakcje turystyczne typu plantacje truskawek, farmy motyli czy ogrody różane można odnieść wrażenie, że herbata to tylko dodatek do tego całego jarmarku turystycznego. Po tylu przeczytanych zachwytach nad tym miejscem, o oszałamiających widokach, świeżym górskim powietrzu byliśmy delikatnie mówiąc lekko rozczarowani.
Ale oczywiście mogło być gorzej, bo mogło padać. Z powodu aktualnie panującej pory deszczowej, długo zastanawialiśmy się czy warto tu przyjechać. Nigdy nie wiesz kiedy zacznie padać, a prognoza prawie codziennie pokazuje symbol chmurki z deszczem lub chmurki z deszczem i piorunami. W rzeczywistości nie jest aż tak źle, bo nawet kiedy świeci słońce i sprawdzamy w tym samym momencie pogodę to wyświetla się deszcz. Morał z tego taki, że nie należy się tym przejmować, dopóki w wiadomościach nie informują o powodziach. Na szczęście pogoda nam dopisała, co prawda nie mieliśmy okazji fotografować upraw w słońcu z super efektami, ale zrealizowaliśmy nasz plan zwiedzania od początku do końca bez kropli deszczu.